Fotografie Wiktora Pentala i Henryka Makarewicza, pochodzące z kolekcji Fundacji Imago Mundi, które złożyły się na nową odsłonę wystawy „Miasto Idealne”, uzupełniają głosy hutników, którzy musieli się zmierzyć z wygaszaniem Wielkiego Pieca. Wystawę oraz towarzyszący mu projekt edukacyjno-badawczy dofinansowano ze środków Muzeum Historii Polski – w programie Patriotyzm Jutra 2024.
25 lutego 1949 r. rząd PRL zatwierdził tereny Mogiły – Pleszowa jako miejsce budowy Nowej Huty. Cztery lata później – 21 stycznia 1954 r., w trzydziestą rocznicę śmierci W.I. Lenina, podkrakowskiemu kombinatowi metalurgicznemu nadano nazwę – Huta im. Lenina. 21 lipca tego samego roku, rozpoczął produkcję Wielki Piec nr l. Oficjalnie, uznaje się tę datę jako początek istnienia Huty im. W. Lenina.
Przez kolejne dziesięciolecia kombinat w Nowej Hucie zatrudniał dziesiątki tysięcy robotników, zapewniając dach nad głową ich rodzinom. Był jak bijące serce dzielnicy. Finansował domy kultury, osiedlowe kluby muzyczne, wydarzenia sportowe, organizował życie kilkudziesięciu tysiącom rodzin. Po roku 1989 roku jego mit zaczął podupadać. Z roku na rok, spadała. Coraz więcej hutników zaczęło tracić pracę, a wokół Wielkiego Pieca zaczęło się pojawiać widmo wygaszenia. Ostatecznie nastąpiło to 23 listopada 2019. Prezes ArcelorMittal Polska Geert Verbeeck oznajmił wówczas, że jest to tymczasowe wstrzymanie pracy, nie podając przy tym daty ponownego uruchomienia. Pieca już nie uruchomiono i „wygaszane” są kolejne linie produkcyjne w hucie.
Robotnicy, którzy przepracowali tam całe życie, mówią, że ich życie gaśnie razem z hutą. Dla nich to nie było tylko miejsce pracy, ale też młodość, nadzieja na własny dom, miłość i w miarę dobre życie. Dla młodszych hutników, „wygaszanie” oznacza zmianę pracy i konieczność wędrówki na Śląsk albo w inne miejsce.
Marianna Czekaj
Byłam suwnicową
Marianna Czekaj: Pracowałam na kombinacie jako suwnicowa. Konkretnie na suwnicy magnezowej i czerpakowej, w latach 1975-1986. Odeszłam na emeryturę zanim przyszły te wszystkie zmiany, które teraz widzimy. Przykre jest to, co się z kombinatem stało. Kiedyś, to było centrum życia Nowej Huty. Nie było rodziny, z której ktoś by tam nie pracował.
Małgorzata Wach: Mogłaby Pani opisać na czym polegała Pani praca?
To była trzyzmianowa praca: noce, popołudniówki i ranki. Było ciężko, ale przede wszystkim, bardzo odpowiedzialnie. Nie zawsze było z góry widać, co się dzieje na dole. Czerpakowa suwnica była 15 metrów nad ziemią, więc naprawdę wysoko. Magnezowe suwnice były trochę niższe, ale tam była z kolei odpowiedzialność, żeby wjechać bezpiecznie do wagonu.
Suwnica to takie wielkie koło o średnicy mniej więcej 1,5 metra, na której znajduje się magnes, za pomocą którego się zbierało złom i przewoziło w inne miejsce. Siedziałam na samej górze, w niewielkiej kabinie, z której tą maszyną sterowałam za pomocą przycisków. Musiałam być w pełni skupiona. Łatwo było o wypadek. Tak, że bardzo odpowiedzialna praca. Na szczęście przez 10 lat mojej pracy na suwnicy żadnego wypadku nie było.
Jak Pani trafiła do kombinatu?
Wcześniej w kombinacie pracował mój mąż. Kiedy dzieci już poszły do szkoły, postanowiłam, że i ja pójdę pracować do Huty, zwłaszcza że jak pracowały dwie osoby, to łatwiej było dostać mieszkanie. I faktycznie tak się stało. Niedługo później dostaliśmy z mężem przydział na ul. Cienistej, tuż za kościołem Arka.
I tam się urodziły dzieci?
Nie. Dzieci się urodziły jeszcze na wsi u moich rodziców w Świętokrzyskim. Później wynajęliśmy z mężem mieszkanie koło huty.
Z mężem pochodziliśmy z tej samej wsi. Mieliśmy do siebie zaledwie parę kroków. Ślub wzięliśmy w 1971 roku.
A jak się znaleźliście w Nowej Hucie?
Mąż usłyszał, że jest praca w Nowej Hucie i za jakiś czas będzie można dostać mieszkanie więc się zgłosił. Ja dołączyłam później, jak tylko dzieci poszły do szkoły.
Lubiła Pani tą pracę?
Lubiłam. Wszyscy się tam szanowaliśmy. Najtrudniejsze były dla mnie noce. W ciągu dnia zajmowałam się dziećmi i domem, trzeba było coś ugotować, uprać i posprzątać, więc jak przyszła noc, to przychodziło też zmęczenie, ale jakoś dawałam radę.
Dziećmi wtedy zajmował się mąż. Staraliśmy się tak układać zmiany, żeby się wymieniać. Mamy trójkę dzieci, więc to było nie małe wyzwanie.
Suwnicowe były podobno w Hucie darzone dużym szacunkiem.
To prawda. Kiedy poszłam na urlop macierzyński po urodzeniu trzeciego dziecka i powiedziałam, że już z niego na suwnicę nie wrócę, kierownik prosił, żebym się jeszcze zastanowiła. To była dosyć dobrze płatna praca, ale zdecydowałam, że do kombinatu już nie wrócę i po 10 latach odeszłam. Poszłam pracować gdzie indziej.
Najtrudniejszy dzień w pracy?
Wybuchu stanu wojennego. Nigdy tego nie zapomnę.
Jak to wyglądało?
Byłam wtedy na nocnej zmianie. Nie wolno nam się było ruszyć ze stanowiska pracy. Każdy musiał siedzieć na swoim miejscu. Nie wolno nam było rozmawiać. Zresztą nawet jakbym chciała, to nie miałabym jak i z kim, bo byłam zamknięta w tej małej kabinie. Cały czas wyły syreny. Człowiek siedział w takim napięciu, że coś strasznego. Niektórzy mówili, że będzie wojna, a w domu zostały dzieci i mąż. Różne rzeczy człowiekowi przychodziły do głowy. Na szczęście jak tylko skończyła się zmiana, wypuścili nas do domu. Chyba nigdy później, w swoim życiu nie biegłam do domu tak szybko jak wtedy.
Więcej się działo na stalowni i na tych wielkich piecach. Słyszałam, że tam ludziom kazali się kłaść na podłogę, przystawiali do skroni lufy karabinów.
A miała Pani jakiś szczęśliwy dzień w kombinacie, który się Pani najbardziej wyrył w pamięci?
Najbardziej to się cieszyliśmy z mężem, jak wreszcie dostaliśmy własne mieszkanie. W samym kombinacie interesowała mnie tylko praca. Nie angażowałam się w życie towarzyskie, bo trzeba było biec do dzieci.
A jakby Pani miała drugi raz przeżyć życie, to Pani pracowała w kombinacie, czy nie?
Jeśli byłaby szansa na własne mieszkanie, to na pewno bym pracowała. Zwłaszcza, że na suwnicy miałam naprawdę dobre zarobki.
W którym roku dostaliście mieszkanie?
W 80. Pamiętam, że długo musieliśmy jeszcze „polować” na meble, bo w sklepach nic nie było. Wszystko musieliśmy wystać. Dla młodych ludzi, to jest dzisiaj abstrakcja. Można kupić co się tylko chce i gdzie się tylko chce, jak są pieniądze.
A co najtrudniej było wtedy zdobyć?
Przede wszystkim jedzenie. Najgorsze jak się doszło do lady, a już nic nie było.
Na szczęście mój mąż był na tyle obrotny, że jak jeździli do rodziny na wieś, to zawsze się świniaka gdzieś zabiło, cielaka czy kurę. Zdobyło się jakieś warzywa, a potem trzeba to było w miarę bezpiecznie przewieźć. Każdy musiał kombinować, żeby przeżyć. W tamtych czasach najszczęśliwsze były chyba dzieci, które miały wolność. Mogły ganiać i bawić się, ile chciały. Nie musiały siedzieć w domu, tak jak teraz. Nowa Huta tej swobodzie sprzyjała.
A myślała Pani o tym, żeby się kiedyś przenieść do Krakowa?
Krakowa nie znoszę!
Dlaczego?
Tłok mnie przeraża, a tam jest wszędzie ciasno. Kraków jest piękny, warto tam pojechać na spacer albo na zwiedzanie, ale do życia się za bardzo nie nadaje. Zdecydowanie bardziej przyjazna jest Nowa Huta. Tu jest czym oddychać.
Pani dzieci zostały w Hucie, czy się rozjechały po Polsce albo po świecie?
Jeden syn mieszka na Azorach, drugi w Hucie, a trzeci niestety miał wypadek i już nie żyje.
Pani Marianno, jak się Pani dowiedziała, że wygaszają ten wielki piec w kombinacie parę lat temu, to jakoś to Panią obeszło?
Od dawna tam nie pracowałam więc mnie to jakoś bardzo nie dotknęło, ale żal mi tych wszystkich ludzi i ich rodzin. Wiem, że część osób jeździ teraz na Śląsk, ale to nie jest łatwa praca. No i długie dojazdy. Huta była kiedyś ogromnym zakładem pracy. Był czas, że pracowało w niej więcej osób, niż trzeba. Dzisiaj to już jest tylko wspomnienie, z którym trzeba się będzie pogodzić, ale wiadomo, że ci, których to bezpośrednio dotyczy odczują to wszystko bardziej.
Krzysztof Górny
Wstaję do pracy o drugiej trzydzieści
Małgorzata Wach: Panie Krzysztofie od jak dawna Pan pracuje w kombinacie?
Przepracowałem w kombinacie 47 lat. Do emerytury brakuje mi 2,5 roku. Nie przysługuje mi skrócenie tego czasu za pracę w szczególnych warunkach, bo nie w każdej spółce, która podlegała kombinatowi to było liczone. Analizowałem to z prawnikiem, ale nic z tego. Muszę jeszcze te 2,5 roku jakoś wytrzymać.
W koksowni byłem niemal do końca. Zostali już tylko energetycy i utrzymanie ruchu. Miałem nadzieję, że mnie też zostawią, ale nic z tego. Mam 62 lata, całe życie ciężko pracowałem, więc zdrowie już nie to. W miejscu, w którym pracuję teraz na każdym kroku trzeba uważać i – jak to się mówi – mieć oczy „dookoła głowy”, bo jest o wiele bardziej niebezpiecznie niż w koksowni.
Nie chodzi o BHP, bo ono jest na najwyższym poziomie, tylko o to, że to jest zupełnie inne stanowisko pracy. W bezpośrednim sąsiedztwie wielkiego pieca.
Jaka jest Pana obecna sytuacja?
W tej chwili jestem w okresie chronionym na tzw. S-48.W umowie mam zastrzeżone, że w przypadku likwidacji mojego miejsca pracy, pracodawca ma obowiązek zapewnić mi inne stanowisko. No i zapewnił. Od kilku miesięcy dojeżdżam do Dąbrowy Górniczej.
Proszę opowiedzieć, jak teraz wygląda Pana życie.
Można powiedzieć, że pierwsza zmiana zaczyna się u mnie o godz. 2.30 w nocy. Wtedy wstaję, żeby najpóźniej o 3.10 wyjechać z domu. Mieszkam w Wawrzeńczycach niedaleko Brzeska. Dawniej, kiedy jeszcze pracowałem w kombinacie dojeżdżałem zwykle autobusem. Teraz, bez samochodu nie dałbym rady utrzymać tej pracy, bo żaden autobus o trzeciej nad ranem nie jeździ. To jest podstawa.
O 4.00 spod głównej bramy kombinatu jedzie autobus do Dąbrowy. Kilka minut może zaczekać, ale dłużej na pewno nie, bo inaczej wszyscy się spóźnią. Pierwsza zmiana w hucie zaczyna się o szóstej. W tym czasie musimy być już w strojach ochronnych na swoich stanowiskach.
A jeśli coś się wydarzy na drodze?
Przez tyle lat pracy w hucie poznałem już wszystkie objazdy, ale jak było ryzyko, że człowiek nie zdąży, to się dzwoniło do majstra i dawało znać. Teraz jest inna sprawa i dodatkowy stres.
Zdarzyło się, że Pan nie dojechał na czas?
Na szczęście nie. Właśnie dlatego trzeba zawsze wyjechać wcześniej.
A o której się Pan kładzie spać?
Zwykle zaraz po wiadomościach, czyli koło godziny 20.00. Wcześniej jem kolację. Jestem tak zmęczony, że zwykle bardzo szybko zasypiam. Wpadłem już w ten rytm. W podobnej sytuacji jest sporo innych chłopaków. Niektórym brakuje do emerytury pięć lat, innym rok, dwa.
Wyobrażam sobie, że taka sytuacja ma wpływ na życie rodzinne.
Oczywiście. Najtrudniej jest, jak przychodzą święta i człowiek chce być z rodziną. Na szczęście w tym roku mogłem wziąć urlop i spędzić go w domu.
Gdyby koksownia nadal działała, to na pewno bym się z niej nie ruszył. Miałem dobry dojazd, no i nie było tych dodatkowych czterech godzin, które tracę, żeby dojechać do Dąbrowy, ale mam taką sytuację rodzinną, że muszę pracować. Mieszkam na wsi. Nie mamy gospodarki. Żona zajmuje się jeszcze matką, która zmaga się z niepełnosprawnością, więc pieniądze są nam bardzo potrzebne. Poza tym, kto inny mnie przyjmie do pracy dwa lata przed emeryturą?
Ile Pan miał lat, kiedy zaczął Pan pracować w Hucie?
Dwadzieścia jeden. Byłem świeżo po wojsku. Był 1983 rok.
O Hucie słyszałem od ojca, który pracował tam od 1961 roku i wujka. Ojciec pracował najpierw na Śląsku, ale go stamtąd ściągnęli do Nowej Huty i już tak został. Potem bardzo tego żałował, ale nie było już odwrotu. Dla kombinatu pracowało dużo zewnętrznych firm i na początku zacząłem pracować w jednej z nich. Robiliśmy m.in. remonty. Lubiłem to, bo od dziecka mnie ciekawiło majsterkowanie.
Kiedy pojawiła się pierwsza informacja o tym, że może stanąć wielki piec, a potem koksownia, to wszyscy byliśmy bardzo zdziwieni, bo wielki piec był świeżo po remoncie, a na koksownię mieliśmy zakupione materiały na remont.
Potem przyszedł ten nieszczęsny covid. Piec stanął, stalownia stanęła. Po covidzie wszystko miało ruszyć, ale nie ruszyło. Mittal zainwestował miliony, w coś, co już nie wróciło do pracy.
Co wtedy usłyszeliście?
Mówiono przede wszystkim o względach ekonomicznych i kryzysie na rynku stali, ale też o ekologii i o tym, że kombinat ma za wysokie parametry zanieczyszczenia. Jak stanął wielki piec, to wszyscy mówili, że Huta będzie się po woli zamykać. Nie ma pieca, nie ma huty. Jak widać się nie myliliśmy.
Pana ojciec pracował do końca życia w Hucie?
Odszedł z huty jak miał 53 lat, bo stan zdrowia już mu nie pozwalał pracować. Trafił na rentę i na tej rencie dojechał do emerytury. Był na tej emeryturze zaledwie dwa miesiące, zaraz potem zmarł.
Ojciec pochodził mój z gór. Na początku trafił do pracy na Śląsk, a jak przyszedł do Nowej Huty, to się od razu zaangażował się w Solidarność. Nie muszę chyba mówić, że się to władzy nie podobało. Takich jak on się pozbywano. Ta cała walka i stres, też się na pewno przysłużyły jego zdrowiu.
Mógłby Pan po krótce opowiedzieć na czym dzisiaj polega Pana praca?
Najprościej mówiąc zajmuję się utrzymaniem procesu technologicznego i wytapianiem surówki w wielkim piecu. W Hucie Sendzimira mówiono o takich jak ja energetyk, na Śląsku mówi się wodziacz. W praktyce, muszę obejść urządzenie dookoła i sprawdzić, czy wszystkie węże prawidłowo działają i czy jest odpowiednie chłodzenie pieca. Proces technologiczny odbywa się non-stop, bo ta stal się ciągle topi, więc trzeba być skupionym na sto procent. Co dwie godziny jest spust surówki. Majster wtedy pyta jaka jest sytuacja i trzeba zdać raport.
Jaka jest temperatura odczuwalna na Pana stanowisku pracy?
Około 32 stopni, ale to nie jest non stop. Mam czas, żeby się schodzić. To jest ciężka i wymagająca praca, ale idzie jeszcze wytrzymać.
Gdyby mógł Pan przeżyć życie jeszcze raz, to wróciłby Pan do pracy w Hucie?
Trudne pytanie. Myślę, że gdyby mnie ojciec do tej huty nie ściągną, to bym wyjechał gdzieś indziej, ale nie ma sensu nad tym rozmyślać. Ojciec był z gór, a mama pochodziła z Wawrzeńczyc i tutaj się osiedlili. Nowa Huta dawała obietnice dobrze płatnej pracy i jakieś perspektywy. Postawiła ten region na nogi. Tutaj, gdzie z żoną mieszkamy był kiedyś zabór rosyjski. Jeszcze w latach 70-tych była duża bieda. Wiele domów miało strzechy zamiast dachów. Wszystko się zaczęło zmieniać w latach 80. Kombinat też się trochę tym dobrym zmianom przysłużył, zanim zaczął podupadać.
W Hucie można było się starać o mieszkanie. Nie myślał Pan o tym?
W czasach, kiedy to było możliwe byłem jeszcze kawalerem i o mieszkaniu nie myślałem. Poza tym, poszedłem do spółki, która dawała lepsze pieniądze i lżejszą pracę. Potem, żeby dostać mieszkanie kazali się zapisywać do partii. Na każdym wydziale był komisarz partyjny, który pilnował, żeby ci z partii mieli lepsze warunki. Jak się ktoś nie chciał zapisać, to nie miał profitów. Każdy się musiał pilnować, żeby czegoś złego nie powiedzieć o partii. Pamiętam, jak zamordowano księdza Popiełuszkę. Na stołówce jeden z chłopaków, który miał na imię Kazek, powiedział głośno, że to zrobili komuniści. Jak tylko z tej stołówki wyszedł, wzięli go pod pachę do samochodu i pojechali do jego domu na przeszukanie. To było prosty chłopak, żaden wielki opozycjonista, powiedział po prostu co myślał. Już więcej go na kombinacie nie zobaczyliśmy. Takie to były czasy. Kto wtedy nie żył, tego nie zrozumie.
Potem się ożeniłem, urodziła się dwójka dzieci i postanowiliśmy z żoną, że zostaniemy w tych Wawrzeńczycach.
Te dojazdy na Śląsk Pana nie męczą?
Oczywiście, że męczą, ale nie ma innej rady. Najważniejsze, że jest praca. Jakoś do tej emerytury wytrzymam. Mam nadzieję.
Władysław Kielian
Solidarność 80
Z Władysławem Kielianem rozmawia Małgorzata Wach:
Część 1.
Część 2.
Janusz Klimaszewski
Wielki piec był sercem Huty
Przepracowałem w Hucie 39 lat. W wieku 62 lat odszedłem na emeryturę pomostową. W perspektywie były dojazdy na Śląsk. Zrezygnowałem.
Przyszedł do Huty jako 22 – letni chłopak, dokładnie 1 lipca 1980 r. Skończyłem technikum mechaniczne. Większość czasu przepracowałem w stalowni, w bezpośrednim sąsiedztwie wielkiego pieca. Pracowałem na produkcji i ciężkich suwnicach. Zajmowałem się ładowaniem złomu i przewozem surówki do pieca. To była bardzo ciężka, fizyczna praca, która każdego dnia wymagała ogromnej koncentracji. W hali, w której pracowałem łatwo było o wypadek. Musiałem mieć uszy i oczy dookoła głowy. Jeździło tam mnóstwo wózków i innych urządzeń. Suwnice ładowały złom do pieca. Huk był w okolicach 70 decybeli. Praca przez 8 godzin w specjalnym skafandrze, hełmie i osłonach. Wysoka temperatura.
Ale najbardziej uciążliwa była praca na zmiany, które wyznaczają rytm życia hutników. Wielki piec pracował przez 24 godziny bez przerwy, 365 dni w roku. Trzy zmiany w systemie 4-brygadowym. Praca w święta i w Sylwestra. W domu czekała na mnie żona i syn.
Najbardziej zapamiętałem święta i słoneczną pogodę latem. Pamiętam jak w Sylwestra szedłem wieczorem na nocną zmianę. Po drodze mijałem grupy ludzi w szampańskich humorach, którzy szli na imprezy. Śmiali się, śpiewali, a ja wiedziałem, że najbliższe 8 godzin spędzę przy wielkim piecu. Później sobie tłumaczyłem, że takich ludzi jak ja, jest w Polsce dużo więcej. Nie tylko w hutnictwie. Przecież policjanci, lekarze i pielęgniarki, też muszą iść w takie dni do pracy. Mają jeszcze bardziej odpowiedzialne zadania i się nie skarżą. Z tymi myślami było mi dużo lepiej, ale wiadomo, że w sercu człowiek doświadczał smutku.
Za jeden ze swoich największych sukcesów uważam fakt, że – mimo ciężkiego życia – udało mi się je spędzić z jedną żoną i wychować wspaniałego syna.
Czym było dla mnie wygaszenie pieca? Najpierw nadzieją, że to jest tylko na chwilę, że huta jeszcze ruszy. W końcu wcześniej (przed remontem) też wygasili piec, a w jego miejsce pojawił się nowy, który miał służyć przez kolejne 20 lat. Tak się mówiło. Chcieliśmy w to wierzyć. Kiedy się okazało, że wielki piec już nie ruszy postanowiłem odejść.
Wielki piec, to było serce Huty. Musiał pracować 24 h na dobę. Kiedy staną, życie w kombinacie zaczęło zamierać. Najbardziej żal mi kolegów, którzy mają niewiele ponad 50 lat, bo wiedzą, że – w takim wieku – nie są na rynku pracy atrakcyjni. Nie za bardzo potrafią też robić coś innego. Możliwości pracy w hutnictwie też nie jest w Polsce zbyt wiele, a jeśli już, to najbliżej na Śląsku, z czym wiążą się ciągłe dojazdy i życie poza domem. Smutna perspektywa, ale wielu nie ma wyjścia.
Jacek Kosiarski
Jestem tym, który przeżył
Małgorzata Wach: Koksownia w Hucie im. Sendzimira przeszła już do historii.
Jacek Kosiarski: 24 października 2024 roku był ostatnim dniem mojej pracy w tym miejscu, która de facto przestało już istnieć. W tej chwili pracuje na walcowni, gdzie jestem brygadzistą. Wszystko jest tutaj podporządkowane 8-godzinnemu czasowi pracy. Pół godziny na przerwę i wracamy. Cykl jest rejestrowany co do minuty. Koksownia zamknęła produkcję.
Co się stało z ludźmi?
Część przeszła na emerytury pomostowe albo wzięła odprawy. Część dostała propozycje pracy w Dąbrowie Górniczej albo Świętochłowicach. Nieliczni na walcowni w naszym kombinacie.
Każdy z nas został zaproszony do HR i tam mu przedstawiono dalsze warunki. Do Dąbrowy jest 85 kilometrów, do Świętochłowic 112 kilometrów. Na początku ludzie się przestraszyli tych kilometrów i wybierali Dąbrowę, ale okazało się, że ci, którzy jeżdżą do Świętochłowic będą w Krakowie szybciej, bo jest autostrada. Tak czy inaczej, w obu przypadkach te dojazdy są sporym wyzwaniem. Zwłaszcza na pierwszą zmianę, która zaczyna się tam o szóstej. Wielu moich kolegów tak pracuje.
Proszę o tym opowiedzieć.
Autobus wyjeżdża spod bramy kombinatu na pierwszą zmianę o godz. 4.00. Jak ktoś mieszka blisko, to nie jest jakaś upiorna godzina, gorzej, kiedy mieszka na drugim końcu miasta albo w ogóle poza Krakowem. Wtedy wstaje do pracy w środku nocy. Osoby, które jeżdżą na Śląsk mają specjalny dodatek z tego tytułu, ok. 50-60 zł dziennie. Jeden z pracowników przeznacza te pieniądze na taksówkę, żeby przyjechać z drugiego końca miasta, bo nie ma samochodu. Życie jest po prostu podporządkowane pracy. Człowiek jest 8 godzin w pracy, plus 4 godziny przejazd, to mamy już 12, a jak ktoś musi dojechać pół godziny czy godzinę, to się z tego robi 14, a – jakby nie liczyć – każda doba ma 24 godziny. No i trzeba się jeszcze kiedyś przespać. A rodzina?
Panu się udało zostać w Krakowie.
Bardzo się z tego cieszę. Nie wiem, czy dałbym radę tak dojeżdżać. Ale jak komuś do emerytury został rok, dwa, trzy, to nie odejdzie, bo kto go wtedy przyjmie?
Od jak dawna pracuje Pan w kombinacie?
Przyszedłem do pracy w 1991 roku, dzięki mojemu tacie, który pracował wtedy na koksowni i bardzo mnie do tej pracy namawiał. Wtedy na kombinacie były dobre pieniądze i pewne zatrudnienie. Miałem 20 lat.
Skończyłem w Łęgu zawodówkę na kierunku mechanik maszyn budowlanych. Zaraz po szkole, pracowałem przez dwa lata na żurawiu wieżowym. Później było wojsko, a po nim od razu kombinat. To już 33 lata, z czego 32 na koksowni.
W 2020 roku na koksowni doszło do głośnego wypadku, w którym życie stracił jeden z pracowników. Drugiemu udało się przeżyć. Pan jest tym hutnikiem, który ocalał.
Byłem brygadzistą. Kiedy zobaczyłem, że Grzegorz – jeden z pracowników z mojej zmiany zasłabł, intuicyjnie pobiegłem go ratować. Obaj zatruliśmy się dwutlenkiem węgla. On niestety nie przeżył. Podczas całej historii kombinatu, nie było drugiego takiego wypadku. Ludzie mówili do mnie „Bóg cię uratował”, a ja pytałem „a co z Grzegorzem?”.
Nie myślał Pan o tym, żeby wtedy odejść z kombinatu?
Przez chwilę miałem takie myśli, żeby w ogóle wyjechać z Huty, ale dość szybko z tych pomysłów zrezygnowałem.
Nowa Huta, to całe moje życie. Wychowałem się na ulicy Dąbrowszczaków, tuż przy kościele Arka. Później wynajmowałem mieszkanie na Osiedlu Kolorowym, potem kupiliśmy z żoną garsonierę na Kalinowym. Teraz mieszkamy na Złotej Jesieni. Koksownia była moim miejscem pracy od ponad 30. Wszystkich tam znałem i – mimo wszystko – bezpiecznie się tam czułem. Chociaż pewne obrazy wracały… Trudno nawet wytłumaczyć, co się w takiej chwili przeżywa. Dzisiaj, to miejsce przestaje istnieć.
Co Pan pomyślał, kiedy w 2019 roku wygasili wielki piec?
Że to początek końca Huty jaką znamy. Każdy, kto tutaj pracował myślał podobnie. Oczywiście mieliśmy jeszcze jakieś złudne nadzieje, że jak Mittal włożył w ten piec tyle milionów, to ot tak go nie wygasi. Myliliśmy się i to bardzo. Wszyscy!
W jaki sposób Pana ojciec trafił do kombinatu?
Ojciec pochodził z Nowej Słupi, koło Starachowic. Do kombinatu ściągnęli go koledzy. Od razu poszedł na koksownię. Potem poznał mamę, dostali mieszkanie i tak już w tej Nowej Hucie zostali, a ja z nimi. Odszedł na emeryturę w 2004 roku. Nie zdążył się nią nacieszyć, bo dwa lata później zmarł na raka płuc. Choroba zawodowa.
Myśli Pan, że jest chociaż cień szansy, że kombinat w Nowej Hucie się jeszcze odrodzi?
Absolutnie nie! Myślę, że sprawa jest już przesądzona. Na dzisiaj, to już nie jest w ogóle kombinat tylko zakład przetwórczy. Zostały tylko dwie walcownie. Gorąca, jest jak klocki lego, w każdej chwili można ją przenieść w jakieś inne miejsce. Z zimną może być problem, bo ma fundamenty, których przenieść się nie da. Można ją tylko rozebrać, co pewnie za jakiś czas się stanie. Nie mam co do tego złudzeń.
W tej chwili pracuję w walcowni zimnej. W sumie jest nas na zmianie jedenastu. Zmiany są od godziny 6 do 14, od 14 do 22 i nocka od 22 do 6 i między nimi jest przerwa 48 godzin. Możemy sobie dokładnie wyliczyć, czy załapiemy na Nowy Rok w domu, czy w pracy.
Cieszę się, że rozmawiamy, bo to oznacza, że ten kombinat jeszcze kogoś, w ogóle obchodzi. Mam wrażenie, że to nasze wygaszanie przechodzi bez echa. W Nowej Hucie niewiele kogo to już w ogóle interesuje.
Dlaczego?
Szczerze mówiąc trochę trudno jest mi to zrozumieć. Pamiętam, że kiedy mieli zamknąć wielki piec pod kombinatem zrobiła się manifestacja. Ze Śląska przyjechało sporo górników, żeby nas wesprzeć. W pewnym momencie jeden z nich wziął mikrofon i powiedział: „Ludzie, dlaczego was jest tutaj tak mało?! Gdzie są wasze żony i dzieci? Gdzie matki i ojcowie? Dlaczego nie walczą o wasze miejsca pracy”. Strasznie przykro mi się wtedy zrobiło. Dotarło do mnie, że skoro w rodzinach nie ma zwykłej, ludzkiej solidarności, to dlaczego obcych ludzi miałby obchodzić nasz los? Podobnie było podczas protestu poprzedzającego zamknięcie koksowni. Też przyszła garstka ludzi. I tak to się właśnie odbywa. W ciszy i bezradności.
Zostało mi sześć lat do emerytury pomostowej. Jakoś przetrwam!
Grażyna Marszałek
Kombinat dawał tylko tyle, ile człowiek umiał wziąć
Małgorzata Wach: Czy może się Pani przedstawiać?
Nazywam się Grażyna Marszałek, za dwa miesiące skończę 90 lat. Jestem krakuską z dziada, pradziada. W 1952 roku skończyłam techniku ekonomiczne i zdałam maturę. Wtedy bardzo ciężko było w Krakowie o pracę. Postanowiłam, że pójdę na studia, na matematykę, ale się nie dostałam. Uznałam, że za rok spróbuję znowu. No ale w następnym roku się zakochałam i studia zeszły na dalszy plan.
Jak Pani trafiła do Nowej Huty?
W 1952 roku usłyszałam, że jest możliwość dostania pracy w Hucie. Miałam wtedy 19 lat. Przez trzy miesiące byłam w dziale zbytu, potem poszłam do działu technicznego i pracowałam jako referent do wydawania faktur, to były takie zwykłe, administracyjne sprawy. W 1954 roku wyszłam za mąż.
Do Huty dojeżdżałam z Krakowa tramwajem. Kiedy urodziła się córka, rano wiozłam ją do mojej mamy, która mieszkała na Stradomiu, a potem od razu jechałam do Huty. Tramwaje były wtedy strasznie przepełnione, jeździło się na tzw. „banana”, człowiek leżał na człowieku.
Pamięta pani swoją pierwszą wizytę w kombinacie?
Pamiętam dobrze twarze robotników, których wtedy mijałam. Większość z nich, to byli ludzie z okolic Krakowa albo przyjezdni, którzy się osiedlili w Nowej Hucie. Na moim wydziale z Krakowa byłam tylko ja. W całym kombinacie kobiet było wtedy bardzo mało, wyjątkiem była administracja, gdzie w większości pracowały kobiety.
O której pani musiała wstawać, żeby dojechać do pracy?
O piątej rano. Mąż też wstawał wcześnie, bo pracował w Skawinie, z wykształcenia był budowlańcem. Mieszkaliśmy wtedy u teściów na ul. Retoryka. To było duże, 104 metrowe mieszkanie, w którym żyły trzy rodziny. Mieliśmy tam z mężem osobny pokój. Mieszkaliśmy w starej kamienicy na czwartym piętrze. Jak trzeba było wyjść z wózkiem, to była cała wyprawa, bo nie mieliśmy windy. Z Retoryka jechałam na Stradom do mojej mamy. Tam zostawiałam córkę i dalej w tramwaj do kombinatu. Na urlopie macierzyńskim byłam zaledwie dwa miesiące, bo trzeba było pracować. Kiedy córka poszła do szkoły, zapisałam się na wieczorowe studia na AGH i zostałam inżynierem. Ogromna w tym była zasługa mojej mamy, na którą mogłam zawsze liczyć w opiece nad córką. Bez niej, to nie byłoby możliwe.
Córka poszła w Pani ślady i została inżynierem?
Nie. Ją od początku interesowała medycyna, zrobiła specjalizację z ginekologii. Przepracowała w Szpitalu Żeromskiego 40 lat.
Kiedy została Pani matką, miała Pani poczucie, że Huta dba o wasze rodziny? Czuliście się wtedy zaopiekowani?
W Nowej Hucie były żłobki, przedszkola i szkoły. Dostawaliśmy paczki na święta, ale każda rodzina musiała sobie organizować życie sama. Dużym plusem na pewno była możliwość korzystania z wczasów pracowniczych. Jeździliśmy wtedy do ośrodka nad morzem, były dodatki do pensji, więc z dzisiejszej perspektywy na pewno pod tym względem było dużo łatwiej. Zarobki też były całkiem dobre, zwłaszcza na takim stanowisku jak moje, ale nie było wolności, którą możemy się dzisiaj cieszyć. Władze komunistyczne chciały wszystko i wszystkich kontrolować. Doskonale pamiętam stan wojny i walkę o krzyż, i te wszystkie protesty z lat 60. 70. 80. Sama też działałam aktywnie w Solidarności.
Rodzina była zadowolona, kiedy Pani poszła pracować do kombinatu?
W latach 50. były duże antagonizmy między Nową Hutą, a Krakowem. Miałam kolegę, który bardzo chciał zamienić mieszkanie w Hucie na Kraków i nie było chętnych. Później było na odwrót, dużo ludzi się chciało przenieść do Nowej Huty. Gdyby mi lata później ktoś kazał się przenieść z Nowej Huty, do Krakowa, na pewno bym odmówiła.
Dlaczego?
Kocham Kraków. Tam się urodziłam i wychowałam, razem z rodzicami spędziłam okupację, ale Nowa Huta, to zielone miasto. Żywe! Nie ma takiego zgiełku i ruchu, jak w Krakowie. Mamy szerokie ulice i chodniki przez które nie trzeba się przeciskać. Mieliśmy z rodzicami mieszkanie na Stradomiu, od czwartej rano pod naszymi oknami dudniły tramwaje. Z czasem człowiek się już do tego przyzwyczaił, ale kiedy się przeniosłam do Nowej Huty, to był inny świat, cisza i zieleń. W końcu mogłam odpocząć.
Gdyby mogła drugi raz przeżyć życie, to poszłaby Pani do tego kombinatu pracować?
Trudno powiedzieć. Jako młoda dziewczyna nie miałam wyjścia. Musiałam szybko iść do pracy. Mój ojciec był inwalidą wojennym, w 1944 roku został ciężko ranny. W domu się nie przelewało, a miałam jeszcze dwóch młodszych braci.
W1957 roku dostaliśmy z mężem mieszkanie w Nowej Hucie na Osiedlu Słonecznym, w którym mieszkaliśmy do 2001 roku. Kiedy wybuchł stan wojenny pracowałam już w biurze projektów na stanowisku inżyniera. W kombinacie pracowało wtedy 60 inżynierów, wśród których były tylko trzy kobiety. Z biura projektów, trafiłam do wydziału wynalazków, gdzie robiliśmy plany ulepszeń. Patrząc z perspektywy czasu wiele kombinatowi zawdzięczam, ale znacznie więcej sobie i rodzinie. Kombinat dawał tylko tyle, ile człowiek umiał wziąć.
Co Pani pomyślała, kiedy wygasili wielki piec?
Powiem szczerze, że po odejściu z kombinatu już się za bardzo jego losami nie interesowałam. Emocjonalnie też nie byłam z nim specjalnie związana. To było po prostu miejsce pracy, ale wyobrażam sobie, że dla wielu ludzi z Nowej Huty to mógł być dramat i tak po ludzku im współczuję. Zwłaszcza tym, którzy tam przepracowali większość życia. Bywało przecież, że pracowały tam całe rodziny. Prawda jest jednak taka, że huty, którą pamiętam już dawno nie ma. Nie ma też ludzi, którzy widzieli jej rozwój. Może to będzie dla niektórych przykre, ale jest zamknięty rozdział tego miasta.
Tomasz Maruszewski
Przyszłością hutnictwa jest mój syn
Pracowałem w Kombinacie 32 lata. Przyjechałem do niego ze Śląska, gdzie przepracowałem pięć lat w kopalni. Do końca życia pracował tam mój ojciec, który przypłacił to rakiem płuc. Nie palił papierosów. Ja też mam problemy z płucami. Mam nadzieję, że nie zakończą się przedwcześnie tym, co najgorsze. W sumie mało się o tych szkodliwych warunkach pracy w hucie mówi. Wielu z nas odchodzi na emeryturę przede wszystkim po to, żeby się leczyć. Tylko niektórzy mają szczęście, żeby dojechać do końca życia w dobrym zdrowiu. To jest ciężka, fizyczna praca, która wyniszcza, a jak jeszcze ktoś miał wcześniej przygody z alkoholem, to wyniszcza podwójnie. W moim przypadku rozpadła się również rodzina.
Czym było dla mnie wygaszanie wielkiego pieca w kombinacie? Zamknięciem pewnego rozdziału w życiu. Likwidacja koksowni? Przypieczętowaniem emerytury. Miałem to szczęście, że mogłem na nią odejść. Nie wszyscy moi koledzy je mieli. Na początku mieliśmy nadzieję, że to wszystko jest tylko chwilowe, że zaraz wejdą jakieś nowe technologie, które nam usprawnią pracę i jakoś wszyscy dojedziemy do emerytury. W każdym razie tak się pocieszaliśmy, ale Mittal to nie skarb państwa. Liczy się zysk. Nie ma zysku, nie ma sensu utrzymywać zakładu. To w sumie dość logiczne. A ludzie? Jak będzie trzeba przyjdą nowi. Na szczęście młode pokolenie jest inne. Pracodawcy bardziej o nich dbają, bo wiedzą, że w każdej chwili mogą odejść. Wielu z nich nie ma rodzin, więc nic ich tak kurczowo nie trzyma. Kilka lat pracują tutaj, a zaraz idą gdzie indziej, jak tylko ktoś im lepiej zapłaci. Jak mówię chłopakom z pokolenia mojego syna, że przepracowałem w jednym zakładzie 32 lata, to się śmieją, że tyle to w jednym miejscu nie pracowali nawet niewolnicy. Może coś w tym jest? Ale kiedy człowiek ma na karku rodzinę i kredyt, inaczej patrzy na życie.
Kiedy zaczynałem pracę w latach 80. były inne czasy. Po zawodówce poszedłem zaocznie do technikum. Bardzo chciałem iść na studia, ale rodziców nie było na to stać. Musiałem od razu iść do kopalni. Potem do Huty. Cieszę się, że mój syn nie będzie musiał pracować tak ciężko. Skończył studia informatyczne, więc dobrze zarabia i to jest rzecz, która na dzisiaj mnie najbardziej cieszy.
Jak widzę przyszłość Hutnictwa? Myślę, że przyszłością jest właśnie mój syn. Tacy ludzie jak on, będą projektować maszyny i oprogramowania, które zastąpią ciężką, fizyczną pracę. Dzisiaj liczy się zysk i optymalizacja. Trudno mieć pretensję do świata, że tak szybko się zmienia. Gdybym mógł jeszcze raz przeżyć życie, to chciałbym je przeżyć właśnie w tym czasie. Młodzi ludzie są dzisiaj o wiele bardziej świadomi i na pewno więcej im wolno. Tam, gdzie ja mogłem tylko marzyć, mój syn może żyć i się rozwijać.
Jan Mikołajczyk
Rozgonili nas jak szczury z okrętu
Przepracowałem w Nowej Hucie 33 lata. Zaczynałem od pracy w walcowni, potem przeszedłem na stalownię, w której był wielki piec. Przed 1998 r. ze stalowni odchodziło się na emeryturę w wieku 55 lat, ze względu na szkodliwe warunki pracy. Teraz można przejść jedynie na emeryturę pomostową, jeśli lekarze stwierdzą brak zdolności do pracy.
Przez lata pracowałem bezpośrednio przy stapianiu stali. Temperatura w piecu wynosiła ok. 1500 stopni, tempera odczuwalna sięgała nawet 60 stopni. Do tego dochodziła koszula flanelowa, płaszcz ochronny (red. hutnicy nazywają go „sreberkiem”), hełm, rękawice i okulary. Na nogach trzeba było nosić specjalne buty, których gorąca stal nie jest w stanie uszkodzi. Zdarza się, że jakaś kropla stali poleci pod nogi, bez ochrony człowiek do końca życia nosiłby w stopie dziurę. Dawniej hutnicy nakładali drewniaki, które nie zawsze były w stanie ich ochronić.
Hala stalowni była tak gigantyczna, że mijały się w niej dwa pociągi. Jeden wwoził surówkę, a drugi złom. Z jednej strony miałem 60 stopni, z drugiej ciągle otwarte drzwi do hali, które powodowały przeciągi. Latem, kiedy był upał, te otwarte drzwi wzmagały odczuwalną temperaturę w hali. Wtedy, co 15-30 minut, wchodziłem do klimatyzowanego pomieszczenia, potem wracałem na stanowisko pracy i tak w kółko. Zimą z jednej strony był żar, z drugiej mróz, co sprawiało, że wielu hutników często chorowało na gardło.
Dawniej hutnicy cieszyli się w Nowej Hucie szacunkiem. Kiedy któryś odchodził na emeryturę, to inni czuli przed nim respekt, bo przepracował w kombinacie tyle lat i dał radę. „A nas, rozgonili jak szczury z okrętu”.
Z roku na rok było coraz ciężej, bo zwalniano kolejnych ludzi, a pracy było prawie tyle samo. Najgorsze były nocki. Pracowałem przy kadzi, która wytapiała stal. W sumie w tym „garze”, było 150 ton stali, a sama kadź ważyła ok. 200-220 ton. Na Hucie pracowała też moja żona, w dziale, który zajmował się wyżywieniem. Razem wychowaliśmy czwórkę dzieci.
Zanim trafiłem do Huty, pracowałem w kopalni na Śląsku. Trudno mi ocenić, która praca jest cięższa. Pod ziemią jest ciasno i ciemno, w hucie była gigantyczna przestrzeń, w jednym i w drugim przypadku to była ciężka, fizyczna praca. Jako młody chłopak myślałem, że na kopalni pracują tylko „prawdziwi mężczyźni”, tacy, którzy mają „parę w rękach” i potrafią z pracy tych rąk utrzymać rodzinę. W sumie, w taki ciężkich warunkach przepracowałem 40 lat.
Niedługo po tym, jak staną wielki piec miałem zawał serca. Żartuję czasem, że serce Huty stanęło, bo tak właśnie nazywaliśmy wielki piec i moje serce też prawie stanęło. To chyba najlepszy komentarz do tego, jak przeżyłam to wygaszenie. Huty, którą znaliśmy już nie ma.
Zbigniew Pawłowski
Wygaszanie
Ze Zbigniewem Pawłowskim rozmawia Małgorzata Wach:
Krzysztof Pociecha
Koksownia
Ze Krzysztofem Pociechą rozmawia Małgorzata Wach:
Kolekcja „Miasto idealne” pochodzi ze zbiorów Fundacji Imago Mundi i stanowi rozwinięcie działań, zmierzających do zapewnienia stałego dostępu do fotografii Henryka Makarewicza (1917–1984) i Wiktora Pentala (1920–2013), stanowiących jedyny tak obszerny i wielopłaszczyznowy zapis powstawania i ewolucji Nowej Huty.
Projekt dofinansowano ze środków Muzeum Historii Polski – w programie Patriotyzm Jutra 2024.
Fotografia: Henryk Makarewicz, Koksownia w Hucie im. Lenina, ca 1960 / Kolekcja Fundacji Imago Mundi