W najbliższy weekend tj. 28 i 29 czerwca w Teatrze Łaźnia Nowa, odbędzie się ostatni set spektaklu „Nurt” w tym sezonie. Zachęcamy do lektury rozmowy z Aleksandrą Kurczab-Pomianowską, córką Jana Kurczaba, który jest bohaterem spektaklu wyreżyserowanego przez Małgorzatę Szydłowską. Rozmowę przeprowadziła Małgorzata Wach.
Małgorzata Wach: Gdyby miała Pani powiedzieć o swoim ojcu jedną rzecz, dzięki której zostanie zapamiętany, to co by Pani wybrała?
Aleksandra Kurczab-Pomianowska: Chciałabym, żeby pamiętano, że mój ojciec był prawdziwym pozytywistą. Uważał, że powinno się robić jak najwięcej dla dobra wspólnego. Praca na rzecz innych ludzi dawała mu poczucie sensu, stąd jego zaangażowanie w Nurt, felietony w „Dzienniku Polskim” czy budowa Domu Spokojnej Starości w Prokocimiu.
Nie można jednak tego wszystkiego zrozumieć, nie znając jego dzieciństwa i tego, co przeżył podczas wojny.
W takim razie od tego zacznijmy naszą rozmowę.
Ojciec wychował się na ul. Gertrudy w Krakowie. W miejscu, w którym dzisiaj stoi hotel z widokiem na Wawel. Dzisiaj jest to wyjątkowa okolica, ale tuż po pierwszej wojnie światowej to było zdewastowane miejsce, po którym biegali chłopcy z żydowskich rodzin. Wśród nich był również mój ojciec, który w rzeczywistości nazywał się Arnold Zimentstark. Nazwisko Jan Kurczab zdobył podczas wojny wraz z aryjskimi papierami. Po wojnie już z mamą przy tym nazwisku zostali.
Arnold, a raczej Alek, bo tak na niego mówiono, urodził się w suterenie. W domu nie było elektryczności. Dziadek zmarł, kiedy ojciec był małym chłopcem. Niewiele o nim wiem. Podobno był nauczycielem, który uczył dzieci hebrajskich liter.
A matka?
Zarabiała na życie szyciem, o czym ojciec wspomina m.in. w książce „Uliczka świętej Gertrudy”. W suterenie, w której mieszkali, nie było światła, więc mogła pracować tylko w ciągu dnia albo przy lampce naftowej. Ojciec bardzo chciał się uczyć, ale z tego samego powodu jego możliwości były mocno ograniczone. Znalazł jednak na to sposób. Za oknem była latarnia gazowa, więc wieczorami siadał tuż przy oknie i czytał. Ponieważ światła było niewiele, jego wzrok zaczął się pogarszać. Lata później odkleiła mu się siatkówka. Kiedy założył Teatr Nurt miał 36 dioptrii. Zmarł jako niewidomy człowiek.
Jak to się stało, że trafił na studia do Pragi?
Przed wojną na polskich uczelniach byl numerus clausus, co oznaczało, że żydowscy studenci musieli stać na wykładach. Ojciec nie chciał się na to zgodzić. Znalazł studia w Pradze, gdzie wybrał wydział chemii i siedział w ławce, jak pozostali studenci.
Było go na te studia stać?
Oczywiście, że nie. W domu były jeszcze siostry, które matka musiała utrzymać. Żeby studiować w Pradze, nocami mył tramwaje. Rano biegł na pocztę, gdzie pracowały miłe panie, które częstowały go herbatą i kanapkami, i tam się przygotowywał do zajęć. Spał po wykładach i tak w kółko przez kilka lat.
Do Krakowa wrócił jako inżynier i dość szybko stał się zamożnym człowiekiem. Jeździł w tym czasie ze swoim kolegą – również chemikiem – do Charkowa i innych miast na Wschodzie, żeby pracować nad nową recepturą kauczuku. Na szczęście, kiedy wybuchła wojna, był z rodziną w Krakowie.
Jakie były wojenne losy Pani rodziców?
Ponieważ byli z mamą już dość zamożnymi ludźmi, posiadali samochód. Postanowili, że uciekną nim na Wschód, gdzie – z uwagi na pracę – ojciec miał liczne znajomości. Spakowali co tylko mogli i wyjechali do Lwowa, zabierając ze sobą rodziców matki i – jak się potem okazało – również mnie, bo mama była w ciąży. Kiedy w 1941 roku Niemcy wkroczyli do Lwowa, rodzice musieli znowu uciekać. Nie mogli już wrócić do samego Krakowa, bo sąsiedzi wiedzieli, że są Żydami, więc zaczęli się ukrywać pod Krakowem. W Słomnikach ukrywała się matka mojego ojca – Perla, z małym wnukiem.
Kiedy babcia się dowiedziała, że przyszłam na świat, poprosiła ojca, żeby mnie do niej przywiózł. Mama nie chciała się na to zgodzić. Bała się, że już nie wrócimy. Niedługo potem babcia została rozstrzelana na rynku w Słomnikach. Była przebrana za wiejską kobietę, miała na głowie chustę, która jej zasłaniała twarz, ale zapomniała, że wiejska kobieta nie wozi dziecka w eleganckim wózku na wysokich kółkach. Ktoś na nią doniósł.
Już po wojnie napisał zbiór opowiadań pt. „Wojna nie zabija matek”, w którym opisał to wydarzenie. Możemy tam przeczytać: „gdy udało mi się wykraść matkę z getta, wiedziałem już, że nie zamieszka z nami, że umieszczę ją w miasteczku oddalonym o 12 km od naszej wsi. Matka była zbyt żydowska. W razie konieczności przejścia na aryjskie papiery, zgubiłaby nas swoim wyglądem i akcentem”.
Nie potrafię sobie nawet wyobrazić tego, co musiał wtedy czuć mój ojciec. Z jednej strony zrobił, co mógł, żeby ratować swoją matkę wyciągając ją z getta, z drugiej – wiedział, że trzymając ją blisko, może narazić swoją żonę i córeczkę.
Takich dylematów, o czym sam pisał, było wiele. Jeśli Pani pozwoli, przywołam jeszcze jedną historię.
Bardzo proszę.
Ojciec udawał przed chłopami, u których mieszkaliśmy, że pracuje w Krakowie. Miał „dobry wygląd”, więc niektórzy pewnie w to wierzyli, a inni udawali, że wierzą. Wychodził codziennie rano, szedł kilka kilometrów przez las, a późnym popołudniem wracał do mamy i do mnie. Podczas jednej z takich wędrówek spotkał w lesie dwóch chłopców, w wieku około 7 i 10 lat, ubranych w żydowskie chałaty z pejsami na głowie. Zapytał, dokąd idą, odpowiedzieli, że mama kazała im iść do cioci do Krakowa. Ona sama została niedługo potem zabita, podobnie jak ich ojciec. Tłumaczyli, że mają tylko tę ciocię, ale nie umieli powiedzieć, gdzie dokładnie mieszka. Wiedzieli tylko, że w Krakowie.
Ojciec stanął przed dylematem moralnym. Gdyby poszedł z nimi do Krakowa, to razem z nimi zostałby prawdopodobnie aresztowany i zabity. Gdyby zabrał ich do chłopa, u którego mieszkaliśmy, to ktoś mógłby nas wydać. W efekcie zginęłaby zarówno nasza rodzina, jak i rodzina, która nam dała schronienie. Co by Pani zrobiła na jego miejscu?
Nie wiem.
To chyba jedyna uczciwa odpowiedź… Ojciec wybrał życie.
Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby nie ludzie, którzy nam wtedy pomogli. Chcę w tym miejscu przywołać nazwisko pani Wincentyny Wójcik i jej męża Walentego Wójcika z miejscowości Biały Kościół. To właśnie im rodzice zawdzięczali kenkartę na nazwisko Janina i Jan Kurczab, a tym samym szansę na życie. Po wojnie mama postarała się o stałą wpłatę dla Pani Janiny z American Jewish Joint Distribution Committee. Jej mąż nie przeżył wojny, trafił do Auschwitz za pomoc Żydom. Byliśmy jednymi z wielu, którym pomógł.
Koniec wojny zastał Was w Nowym Sączu. Jak tam trafiliście?
Ojciec przeczytał w prasie, że w Nowym Sączu szukają inżyniera chemika do fabryki marmolady. Ponieważ mieliśmy już aryjskie papiery, a ojciec miał odpowiednie wykształcenie i wygląd, to się tam zgłosił i został przyjęty. Pracował w tej fabryce do zakończenia wojny, czyli do czasu, kiedy weszli Rosjanie i Ukraińcy. Niedługo po wyzwoleniu został skazany na śmierć.
Dlaczego?
Fabryka należała do Niemców, więc wszystkich, którzy w niej pracowali, uznano za kolaborantów. Ojciec trafił do więzienia, gdzie oczekiwał na wyrok i wtedy stało się coś niezwykłego. Kiedy wyprowadzano go z celi, usłyszał: „Arnold Zimentstark?”. Okazało się, że wśród dowódców, którzy zajęli Nowy Sącz, był chemik, z którym ojciec poznał się przed wojną na Uralu, kiedy pracował nad recepturą kauczuku. Ojciec został uwolniony, a przed nim i matką pojawił się kolejny dylemat.
Co będzie dalej?
Właśnie. Rodzice bali się wrócić do Krakowa, gdzie w sierpniu 1945 roku doszło do pogromu. Sąsiedzi wiedzieli, że jesteśmy Żydami. Część żydowskich domów została splądrowana i zajęta. W tej sytuacji rodzice zdecydowali, że pojedziemy na Śląsk. Tam urodziła się moja młodsza siostra – Krysia. Ojciec dostał pracę. Miał pilnować budynku przed szabrownikami. Nie udało się, budynek został okradziony. Władze uznały, że skoro ojciec go nie dopilnował, to może sam też jest szabrownikiem i po raz drugi został skazany na śmierć.
I po raz kolejny udało mu się tej śmierci uniknąć. Jak to się stało?
Tym razem z pomocą przyszła mu mama, która przed wojną była komunistką i miała z tego czasu dużo znajomości. Ojciec nie był z nich za bardzo zadowolony, ale ostatecznie to one uratowały mu życie. Kiedy wyszedł z więzienia, zdecydował, że wrócą do Krakowa. Oczywiście na plac Kossaka, gdzie przed wojną mieszkali, nie mogli już wrócić, chociaż zostawili w tym domu wszystko co mieli, cenne obrazy, perskie dywany i biurko z czerwonej laki chińskiej. Po latach, kiedy już wiedziałam, że jestem Żydówką, powiedzieli: „Oleńko, zostawiliśmy klucz u dozorczyni, żeby pilnowała, ale gdy wróciliśmy, tośmy nie mieli odwagi już się tam pokazać”. No i tyle. Po wojnie zamieszkali na ul. Retoryka.
Proszę opowiedzieć o swojej matce – Janinie Liebling.
Jej ojciec był w Krakowie znanym architektem, przed wojną handlował drewnem. Byli zamożnymi ludźmi. Mieli kamienicę na Kazimierzu. Matka poznała mojego ojca w klubie kajakowym. Myślę, że podobała mu się jej niezależność. Szanował jej lewicowe poglądy, mimo że z częścią z nich się całkowicie nie zgadzał.
Do Krakowa wrócili w 1947 roku. Wiele lat później, opowiadali mi, że Żydzi porozumiewali się wtedy słowem „Amchu”. Pewnego dnia, kiedy spacerowali na odcinku A-B na Rynku, ktoś powiedział do nich „Amchu” i już wiedzieli, że nie są anonimowi.
Siedem lat to nie jest zbyt długi okres czasu. Ludzie się chyba aż tak bardzo nie zmieniają?
Wojna zmieniała ludzi. Nie tylko psychicznie.
Ojciec był z wykształcenia inżynierem chemikiem, skąd się wzięło u niego zainteresowanie teatrem?
Po powrocie do Krakowa poznał Mieczysława Kotlarczyka i zaangażował się w Teatr Rapsodyczny. Kiedy ruszyła budowa Nowej Huty, ktoś zaproponował, żeby przyjechał do Huty szerzyć kulturę. Zaczął od przybliżania zmęczonym ludziom ciekawych opowiastek z literatury. Później czytał tę literaturę w hotelach robotniczych. Z tych spotkań narodził się Nurt, co ojciec dość szczegółowo opisał w książce „Nurt. Opowieść o pewnym teatrze”.
Wcześniej wydał książkę „Niczyjak”. Potem były kolejne. Wie Pani, jak się zaczęło jego pisarstwo?
Myślę, że podobnie jak teatr. Poczuł, że za pomocą sztuki może bezpiecznie wyrażać siebie. Ślady jego biografii widać nie tylko w książce „Wojna nie zabija matek”, ale też w „Liście do Wojtka” i „Uliczce świętej Gertrudy”, w których opisał swoje dzieciństwo, chociaż nie zrobił tego wprost.
Wróćmy jeszcze proszę do początków Nurtu. Co Pani pamięta z tamtego czasu?
Mieszkaliśmy wtedy w centrum Krakowa. Hutę od Krakowa dzieliło wtedy około 14 km. Nierzadko zdarzało się, że ojciec pokonywał ten odcinek pieszo, a najczęściej na ciężarówkach rozpryskujących błoto w drodze do nowego miasta. Ojciec już w tamtym czasie niewiele widział, chociaż starał się to ukrywać, jak tylko mógł. Pamiętam, że czasem ktoś go podwoził pod dom ciężarowym samochodem. Pamiętam też jego ubłocone buty stojące w przedpokoju.
Potrafi Pani powiedzieć, skąd w ojcu był taki entuzjazm dla Nowej Huty?
Myślę, że on się w tych ludziach po prostu zakochał! Ujęła go szczerość i prawda. Widział, jak wiele dla nich znaczył nie tylko ten teatr, ale również on sam. Kiedy złamał nogę, aktorzy Nurtu przyjeżdżali do nas, żeby robić próby. A przecież część z tych ludzi ciężko pracowała. Musieli być bardzo zmęczeni.
Pamięta Pani te spotkania?
Oczywiście, miałam wtedy 11-12 lat. Sama dość szybko zaczęłam wsiąkać w teatr. Jako nastolatka biegałam na próby do Teatru Rapsodycznego, który się wówczas mieścił na przy ul. Warszawskiej.
Myślę, że dzięki Nurtowi wrażliwość społeczna mojego ojca, miała szansę się w pełni rozwinąć. Równocześnie pisał felietony do Dziennika Polskiego, w których często brał w obronę prostych ludzi. Pisał nawet jako niewidomy już człowiek. Nauczył się klawiatury na pamięć. Niestety nie był w stanie dostrzec, kiedy w maszynie kończyła się taśma. Bywało, że po kilku godzinach wołał mnie albo Krysię, żebyśmy coś przeczytały, a na kartce nie było ani słowa. W końcu zaczął nam dyktować teksty. Z czasem zaczęli się pojawiać asystenci, którzy to robili.
Ojciec do końca był bardzo aktywnym człowiekiem.
Równocześnie nie dbał o splendor. Nie chciał albo nie umiał też przyjmować prezentów. Kiedy ktoś mu przyniósł kwiaty albo tort, odmawiał, mówiąc: „zanieście je tam, gdzie wam podpowie serce”.
Po latach, kiedy mieszkałam już w Rzymie, Karol Wojtyła powiedział, że kilka razy widział na ołtarzu w kościele Mariackim piękne bukiety z dedykacją „Dla Jana Kurczaba”.
W jaki sposób się Pani dowiedziała o tym, że jest Pani Żydówką?
Miałam 16 lat i – jak zwykle w takich sytuacjach – dowiedziałam się przez tzw. przypadek. Moja przyjaciółka, Zosia Marcinkowska, która zagrała później u Kutza w filmie „Nikt nie woła” i była najczystszym człowiekiem jakiego znałam, powiedziała któregoś dnia: „wiesz co, dałam dziś w pysk jednemu facetowi na Rynku, w twoim imieniu”. Jak to w moim imieniu? „Podszedł do mnie i powiedział, jak ty się możesz z tą Żydowicą przyjaźnić? No i dałam mu w pysk”. No ale jak to z Żydowicą? Nie zrozumiałam. Poszłam do domu i opowiedziałam o tym rodzicom. Popatrzyli na mnie i powiedzieli „Masz semicki wygląd Oleńko, bo jesteś Żydówką”.
I co Pani na to?
Szczerze mówiąc, niewiele mnie to wtedy obeszło. Kiedy ma się 16 lat, to w głowie są zupełnie inne rzeczy. Poczucie, że żydowskie pochodzenie determinuje moje życie, przyszło razem z pytaniem „dlaczego?”, które umieściłam później w tytule mojej własnej książki.
Co się za tym pytaniem kryje?
Dlaczego zostałam uratowana spośród setek tysięcy żydowskich dzieci?
W Auschwitz jest ściana z fotografiami dzieci, zaprojektowana przez prof. Barbarę Borkowską. Wśród nich jest tak wiele dziecięcych twarzy, które nie przeżyły Holokaustu. A ile tysięcy pięknych i mądrych dzieci dzisiaj ginie w Palestynie, Syrii czy w Ukrainie? Ja przeżyłam. Dlaczego?
Znalazła Pani odpowiedź na to pytanie?
Mam 84 lata i szczerze mówiąc, nadal się nad tym zastanawiam. Z pewnością zawdzięczam to m.in. swoim dzielnym rodzicom, ale to nie jest dobra odpowiedź, bo wiele innych dzieci też miało wspaniałych, dzielnych rodziców, a nie udało im się ocaleć. Może maczał w tym palce Bóg? Ale znowu, dlaczego właśnie mnie ocalił? Proszę mnie tylko nie pytać, w jakiego Boga wierzę. Bóg jest jeden i dla Żyda, i dla chrześcijanina, i dla muzułmanina.
Żydowskie pochodzenie sprawiło, że większość swojego życia spędziłam nie w Polsce, a we Włoszech.
Dlaczego?
Historia mnie do tego zmusiła.
Wyjechałam w 1968 roku, po kolejnej fali antysemityzmu w Polsce. Byłam studentką Szkoły Teatralnej w Warszawie. Brałam udział w protestach, które wybuchły po wstrzymaniu „Dziadów” Dejmka. W szkole teatralnej były wtedy tylko dwie Żydówki. Usłyszałyśmy wtedy od naszych koleżanek, żebyśmy się nie angażowały w te protesty, bo władza znowu powie, że zamieszki wywołali Żydzi, a nie Polacy. Jakbym ja też nie była Polką.
Potem był 8 marca i protest w sprawie aresztowanych studentów. Spotkałam wtedy kolegę, który był w KC, popatrzył na mnie i wypalił: „wiesz Olu, po czym się poznaje Żyda?”, odpowiedziałam, że po nosie, na co on odpowiedział: „po uchu! Żydzi mają inne uszy!”. Okazało się, że w KC zrobili im specjalne szkolenie, podczas którego uczono, że Żydzi mają inne uszy. Wyobraża Pani to sobie?
Straszne!
Tych przykrych sytuacji było tak wiele, że w pewnym momencie zadzwoniłam do rodziców i powiedziałam: „Słuchajcie, ja już tego wszystkiego nie wytrzymam. Muszę stąd uciekać!”.
Pojechałam do Krakowa, żeby się spakować i pożegnać. Kiedy wsiadałam do samochodu, ojciec stał na balkonie i do mnie machał. Tego, jak odjeżdżam, nie mógł zobaczyć, bo był już wtedy niewidomy…
Ile Pani miała wtedy lat?
28.
Jakim małżeństwem byli Pani rodzice?
Zniszczonym przez wojnę. W naszym domu unosiło się wiele niewypowiedzianych historii. Myślę, że ojca ratowała nuta wesołości, która jest charakterystyczna dla niektórych Żydów, takie wewnętrzne przekonanie, że będzie dobrze, a jak nie będzie, to dobrze jest, tak jak jest!
Matka była inna. Dla niej wiele rzeczy było definitywnych. Czerń i biel, bez odcieni szarości. Wiele lat później usłyszałam historię, która najlepiej oddaje jej charakter. Napisałam o tym w swojej książce.
Może Pani opowiedzieć?
Jedną z kryjówek do której trafili moi rodzice podczas wojny była stodoła, a konkretnie poddasze. Ukrył ich tam jeden z chłopów. Kiedy okazało się, że do wsi zbliżają się żołnierze niemieccy, matka zrobiła na tym poddaszu trzy pętle – jedną dla siebie, drugą dla ojca, a trzecią dla mnie. Kazała ojcu przysiąc, że jak zostaniemy znalezieni i nas odkryją, to najpierw powiesi mnie, a potem siebie. Ona zrobi to sama. Oboje wiedzieli, co Niemcy robią Żydom. Matka nie chciała tak skończyć.
Jaki był dalszy ciąg tej historii?
Pewnego dnia do stodoły weszło dwóch niemieckich żołnierzy. Oparli się o drzwi, zapalili papierosy i zaczęli rozmawiać o swoich rodzinach, żonach i dzieciach. Ojciec z matką znali niemiecki i wszystko doskonale rozumieli. To była zwykła rozmowa dwóch mężczyzn. Nie było żadnego przeszukania. Nad ranem przyszedł chłop, który nas ukrywał. Kiedy zobaczył te pętle zrobione przez matkę, kazał nam się natychmiast wynosić. Powiedział: „to ja w imię boże was chronię z narażeniem własnego życia i życia mojej rodziny, a wy chcecie sobie życie odbierać?! Won mi stąd!”.
Nie jestem w stanie sobie wyobrazić tego, co mogli czuć Pani rodzice. Tej ciągłej ucieczki i zagrożenia.
Myślę, że te historie w jakiś sposób ojca zahartowały. Dały napęd do działania i wiarę, że to działanie ma sens. Do końca życia nie chciał się zatrzymać. Nawet wtedy, gdy już zupełnie nic nie widział.
Byliście w stanie, już powojnie, utrzymać się z pisania ojca i jego działalności teatralnej?
Absolutnie nie. Na szczęście pracowała również moja mama. Najpierw w organizacji Artos, która działała przy Filharmonii Krakowskiej, potem jeździła z Orbisem na Zachód. Na te wyjazdy z Artosu czasem mnie zabierała. Jeździłyśmy na wieś, żeby edukować wiejskie dzieci muzycznie i występować w świetlicach. Mama nagrywała tam audycje. Pamiętam, jak mówiła: „to, jak wyglądają skrzypce, wiecie, ale tego, kto te skrzypce pierwszy wymyślił, już możecie nie wiedzieć, podobnie jak tego, czym jest filharmonia czy orkiestra” i im o tym wszystkim opowiadała.
Pamiętam, że jeździłyśmy brudnymi i zimnymi autobusami, najczęściej wiosną i zimą, kiedy na wsiach było najmniej roboty. Kiedy wracałyśmy do Krakowa, mama prosiła mnie tylko o jedno: „Oleńko, umyj wannę, żebym się mogła wykąpać po tych autobusach”. I wie Pani, że ja jej nigdy tej wanny nie umyłam… Wobec ojca też mam pewien dług, którego już nie spłacę.
Może Pani o tym opowiedzieć?
Ojciec zmarł w październiku 1969 roku. Byłam już wtedy w Rzymie. Nie mieliśmy jeszcze z mężem Jerzym Pomianowskim telefonu. Przyszedł telegram, żebyśmy się stawili na poczcie, bo będzie połącznie z Polski. Odebrał mój mąż i powiedział: „twój ojciec nie żyje”. Wzięłam do ręki słuchawkę. Po drugiej stronie była moja mama. Zapytałam, co ja mam zrobić. Odpowiedziała: „Nie przyjeżdżaj, bo już cię mogą nie wypuścić”. I nie przyjechałam…
Gdyby miała Pani przywołać jedno, najmilsze Pani sercu wspomnienie związane z rodzicami, co by to było?
Wyjazd w Tatry. Miałam wtedy 7-8 lat. Do dziś pamiętam Gęsią Szyję, z której się turlałam na dół. Byliśmy wtedy wszyscy jakby poza rzeczywistością. Wtedy śmiała się nawet mama.
Myślę, że rodzice byliby szczęśliwi, wiedząc, że powstał spektakl o Nurcie. Dla ojca na pewno ważna byłaby też informacja, że dużą rolę w tej historii odegrała jego książka. Wydaje mi się, że właśnie po to pisał – chciał być zapamiętany. Cieszę się, że udało mu się tego dokonać i bardzo dziękuję reżyserce – Małgorzacie Szydłowskiej, która przywróciła jego historię „do życia”. To wiele dla mnie znaczy!
Na fotografii głównej: Jan Kurczab i aktorzy „Nurtu” przed barakiem teatru, Nowa Huta, lato 1952, fot. z archiwum Aleksandry Kurczab-Pomianowskiej
Projekt dofinansowano ze środków Muzeum Historii Polski – w programie Patriotyzm Jutra 2024.